piątek, 1 kwietnia 2016

Marcowe podrygi :)

Dzień dobry :)


Kwiecień już mamy, coraz dłuższe dni, coraz więcej słońca, chce się żyć! :) Zwierzęta chyba podzielają tę opinię, a przynajmniej tak wynika z moich obserwacji, bo wczoraj natknęłam się na pierwsze w tym roku żaby. Nareszcie się żabolce obudziły! A w ptasim świcie to już naprawdę wrze, ale zacznijmy od początku ;)

Lekki brak koncepcji mnie wczoraj z rana dopadł, oczywiście jakaś, choćby najmniejsza wyprawa w teren kusiła, ale obowiązki i proza życia codziennego ciążyły gdzieś z tyłu głowy. Jednakże, jak to mówią, kto rano wstaje, temu... :P (sami sobie dokończcie heh...). Wzięłam szybki prysznic, wrzuciłam coś na ząb i plan zrodził się sam. Ostatni dzień marca nie mógł przejść przecież bez echa. Spakowałam sprzęt i wyruszyłam udokumentować ostatnie marcowe, przyrodnicze podrygi.

Słońce mocno świeciło i pozwoliło zapomnieć o wiejącym silnie wietrze. A zapach powietrza, po prostu rozpieszczał. Wsiadłam do autobusu. Po sprzedaniu mojej "czarnej strzały" - starego renult megane hatchback - jeszcze się nowego auta nie dorobiłam, więc w teren z buta (to moja ulubiona forma podróżowania, średnio około 50-60 km tygodniowo wyrabiam na terenowych spacerach, a bywa, że znacznie więcej), lub PKS -em albo jakiś inny BUS mnie podwozi. Zdarzają się też mili koledzy i koleżanki - WSZYSTKICH SERDECZNIE PODRAWIAM :)))))). Z drugiej strony, każda przejażdżka autobusem to swoistego rodzaju eksperyment z pogranicza socjologii i psychologii ;)... ale o tym innym razem.

Linia 52, kierunek Podkowa, spełniła tego dnia wszystkie niezbędne wymogi. Wysiadłam przy ulicy Jeździeckiej, niedaleki myślęcińskiego ogrodu botanicznego i rozpoczęłam poszukiwania.

Na trasie jako pierwsze powitały mnie sójki. Jeżeli czyta to Doma, to sójki są ze specjalną dedykacja dla Niej :) Za to, że dostrzegła piękno tego ptaka w miejskim zgiełku. Głośne były jak zwykle, tacy to z nich już strażnicy lasu są, a niektóre buszują na przewodach/kablach/drutach - nigdy nie wiem, co jest czym? :P




Tak naprawdę, to wszystko dokoła mnie już w tym momencie śpiewało, a nawet brzęczało i bzyczało :) Tak, tak, Moi Drodzy, latają już pszczoły, trzmiele i motyle nawet, zakwitła też cebulica syberyjska i śnieżyczka przebiśnieg, zobaczcie!





Idźmy dalej, przez cały czas skrycie marzyłam o tym, aby w końcu natknąć się na żaby. Kilka dni wcześniej poszukiwałam ich już na bydgoskim odcinku rzeki Brdy, na stawach na Osowej Górze, niestety jak dotąd nic. Aż tu nagle...
Mówią, że od przybytku głowa nie boli, ale ja w pewnym momencie nie wiedziałam, w którym kierunku udać się najpierw. Z lewej dobiegały mnie odgłosy żabiego rechotu, a z prawej słyszałam śpiew rudzika (Erithacus rubecula), a bardzo chciałam spotkać tego prześlicznego, małego, żwawego ptaszka z ogromnym rdzawym śliniakiem. Dwa rudziki mignęły mi w krzakach i ucichły. Udałam się więc w kierunku, z którego dochodził rechot.
I warto było, kilkanaście żab moczarowych (Rana arvalis) i trawnych (Rana temporaria) oraz tysiące żabich jajeczek (skrzeku). Długo napawałam się tym widokiem i "fociłam". Cała żabia sesja zdjęciowa się z tego zrobiła.






















Miałam tego dnia sporego fart, bo kiedy już kończyłam z żabami, ponownie pokazał się rudzik i zaśpiewał. Zakochałam się :)


Poranki moją niezwykły urok, przyroda jest bardzo ożywiona, a co najważniejsze jest cisza i spokój, bo większość homo sapiens, na szczęście na leśnych ścieżkach pojawia się nieco później.



I niczego więcej mi wówczas do spełnienia nie brakuje. Po prostu JESTEM i doświadczam :)
Co jakiś czas pojawiał się kompan. A to grzywacz (Columba palambus), a to znowu wiewiórka (Sciurus  vulgaris), lub dzięcioł duży (Dendrocopos major).












A im dalej w las... tym więcej ptaków. Pojawiły się pięknie wybarwione trznadle (Emberiza citrinella), i znowu miałam to szczęście (trochę cierpliwości również przydało się podczas obserwacji), że akurat głosu trznadla udało się posłuchać i moment ten w obiektywie uchwycić.







Kolejna leśna ścieżka zaprowadziła mnie w gęste zarośla. Trochę mi się poziom adrenaliny podniósł, bo słyszę, że coś w krzakach się porusza, zastygłam bez ruchu i nadsłuchuję, wypatruję, węszę, niucham. Znowu słyszę szelest liści i dźwięk łamanych gałęzi. I tylko jakiś cień widzę, od krzaczka do krzaczka się przemieszcza, wygląda na to, że dość szybko. Jak mi serducho do gardła poskoczyło, gdy nagle coś poderwało się z ziemi, ożeż ty! Samica bażanta (Phasianus colchicus) to była. Ale mi strachu napędziła :) A to nie wszystko! Dzięki podążaniu tropem pani bażantowej, miałam okazję obserwować trzy sarny (Capreolus capreolus) z bardzo, ale to baaaaardzo bliskiej odległości. Kiedy bażant odleciał, z tego samego miejsca, za kępą trawa i zarośli zauważyłam dwa koziołki (samce sarny) i jedną kozę (samicę). Dzieliło mnie od nich dosłownie kilka kroków i krzak. Były niezwykle spokojne, skubały trawę i dały mi dobre kilka, pełnych minut obserwacji. Aparatu nie podniosłam, bo bałam się, że w tym dystansie każdy szmer może je spłoszyć, poza tym i tak pewnie ostrzyłby na krzak przede mną. Stałam więc i chwytałam chwilę :)

Jak już trochę ochłonęłam z tych wrażeń poszłam dalej. Po drodze: Żurawie (Grus grus) nad moją głową, kowaliki (Sitta eurepaea) znoszące fafrochy, gile (Pyrrhula pyrrhula) i kruki (Corvus corax), duuużo kruków.





Oczywiście, tradycyjnie już, dzięcioł zielony (Picus viridis) zwiał mi sprzed nosa i mogłam mu tylko pomachać, kiedy odlatywał wydając swoje głośne "kjiu-kjiu-kjiuk".

Jednakże lekki niedosyt związany z zielonym zrekompensował mi widok największego z dzięciołów - dzięcioła czarnego (Dryocopus martius). Czarnego jak smoła ptaka z przenikliwym spojrzeniem i czerwoną czapeczką, który swoim dłutowatym, długim, mocnym dziobem wykuwał dziuple w pniu. Jak się okazało nie był sam. Przyleciała też samica (zamiast czapeczki ma ona czerwoną, małą plamę na potylicy). Praca tej pary była zankomicie zorganizowana, aż wióry leciały. Dzięcioły kuły na zmianę, gdy jeden wracał i rozpoczynał pracę, drugi odlatywał na kilak minut, i tak w kółko przez ponad godzinę. Tak, stałam tam godzinę, obserwowałam i robiłam zdjęcia. Mogę też stać dłużej, hehe ;P

















Ach!! Co to był z dzień. Na zakończenie wędrówki miałam jeszcze okazję zamienić kilka słów ze śmieszką (Chroicocephalus ridibundus - trochę to brzmi jak jakieś zaklęcie magiczne, nie sądzicie??) Niezwykle była rozmowna, choć odniosłam wrażenie, że właściwie to wolałaby, żebym już sobie poszła w cholerę (oj, brzydkie słowo :P) i dała jej święty spokój.
Ku mojemy zadowoleniu, udało się tak wykonać zdjęcia, aby było wyraźnie widać, że kaptur na głowie śmieszki jest ciemnoczekoladowy, a nie czarny!!








Sami widziecie, że ostatni dzień marca przyniósł wiele emocji i naprawdę dużo się tego dnia wydarzyło. Wszystko to najprawdziwsza prawda, mimo iż piszę ten tekst 1 kwietnia i jest Prima Aprilis. Przyznam, że ja osobiście czuję się w tym dniu lekko pogubiona, bo czytając jakiekolwiek informacje, słuchając newsów, czy rozmawiając z kimś, nigdy do końca nie jestem pewna, co jest prawdą, a co żartem.

Ach!!!! Zapomniałabym o czymś ważnym, wczoraj przyjechały moje nowe kalosze i będę mogła teraz na stawach, mokradłach i innych bagnisko-torfowiskach poszaleć. Mój Bartek stwierdził, że tylko mi jeszcze wideł brakuje i gnój mogę przerzucać, i że jak dama to ja w tym obuwiu nie wyglądam, heh... :P ... no bo też wcale nie chcę :)) Trzymajcie się. A ja zakładam kalosze i lecę dalej :)


Na dzisiaj to tyle. Do zobaczenia :)

ps. O obiecanej Wam relacji z wyprawy na ślesińskie stawy oczywiście pamiętam i już wkrótce się ona tutaj pojawi.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz