piątek, 13 maja 2016

Highway to Hel(L), cz.8

WYPRAWA VI, Highway to Hel(L), cz.8


VIII.

Plan na wieczór? Oczywiście nocna eskapada do obozu Akcji Bałtyckiej (o AB już Wam pisałam). Po wcześniejszym ustaleniu naszej wizyty z kierownikiem obozu zdecydowaliśmy, że przyjedziemy około godziny 21. W obozie planowano na ten wieczór ognisko z przekąskami, ale my mieliśmy apetyt  na bliższe obserwację obrączkowanych nocą sów.
Jak już wspomniałam, południowe obserwacje w Kuźnicy nie były zbyt owocne i do naszej bazy w Helu zjechaliśmy po godzinie 15. Akurat na obiad. A obiad był na bogato, bowiem czekał na nas makaron ze szpinakiem, którego cały, wielki gar ugotowaliśmy wczoraj oraz pyszna, porowa zupka pana Benedykta. Przez noc zupka przegryzła się i była teraz idealna do spożycia, a jej aromat unosił się po całej kuchni. Nasz  obiad  składał się więc z dwóch dań plus deser, bo została nam jeszcze resztki babeczka Agnieszki. Z racji tego, że planowaliśmy zabawić w obozie do później nocy - chcieliśmy wziąć udział w dwóch  nocnych obchodach, podczas których ptaki wyciągane są z siatek ornitologicznych i obrączkowane - to po obiedzie musieliśmy zrobić  sobie małą siestę. Tak jak postanowiliśmy, tak też uczyniliśmy, no, może  nie wszyscy, bo Dawid chciał tego popołudnia nadrobić zaległą pracę. Wspieraliśmy go oczywiście duchowo, hehhe...



TDawid pracował, a my leżakowaliśmy i prowadziliśmy intensywne monoptakotematyczne rozmowy - taki neologizm stworzyłam ;) Bartek wprawiał się w tym czasie w ptasim rysunku. Przeszła nam przez głowę myśl o krótkiej drzemce, ale jakoś to nasze spanie rozeszło się po kościach. Ostatecznie skończyło się na oglądaniu zdjęć przyrodniczych Dawida oraz.... zajadaniu gofrów. A z goframi to było tak: Nie chciała góra do Mahometa, to Mahomet przyszedł do góry - czyli goferki przyniosły nam Aga i Kasia. Były chrupiące, gorące i pyszne! Dorzuciliśmy na nie domowej roboty powidła pana Benka i mieliśmy wyżerkę, że palce lizać. Nawet teraz mi ślinka cieknie na myśl o nich, chyba nigdzie nie ma tak smacznych gofrów jakimi są te jedzone nad morzem.

Około godziny 19 wybraliśmy się na wieczorna przechadzkę do portu. Tam czekały na nas lodówki (Clangula hyemalis), łabędzie nieme (Cygnus olor), śmieszki (Chroicocephalus ridibundus) oraz wieża pełna kormoranów (Phalacrocorax carbo).






Przed 21 powoli zaczęliśmy zbierać się do wyjazdu. Chcieliśmy jeszcze zrobić małe zakupy, żeby na ognisko nie przyjechać z goła ręką. Miały być jakieś przysmaki na ogniskowego kija i, oczywiście, nasze ulubione kakaowe ciasteczka. Ola, Dawid i ja pojechaliśmy kilka minut wcześniej, żeby zdążyć do sklepu, a reszta ekipa kończyła jeszcze przygotowywać termosy z herbatą. Tyle że "pojechaliśmy" to zbyt mocne słowo, bo ujechaliśmy zaledwie 100 metrów, kiedy auto stanęło na dobre. Silnik przestał pracować, wszystkie wskaźniki zgasły, i ruszyć już się nie dało. Zepchnęliśmy samochód z środka jezdni na chodnik i poczęliśmy zachodzić w głowę, co takiego mogło się stać? Dobrze, że mieliśmy ze sobą Olkę, która, niczym rasowy mechanik, otworzyła maskę i znalazła przyczynę awarii. Pojawił się za to nowy problem, bo nie mieliśmy narzędzi, którymi byłoby można śrubę od obluzowanej klemy przykręcić. Aż tu nagle podchodzi do nas lekko zawiany jegomość, upojony wysokoprocentowym sokiem - zapewne z gumijagód - z olbrzymim psem - który to uprzejmie oferuje nam swoją pomoc. Przystaliśmy na tę propozycję, gdyż pan ten wydawał się być doskonale zorientowanym, gdzie i od kogo można odpowiednie narzędzia pożyczyć. Nieznajomy wręczył Oli psa, który był większy od nas, poczem udał się do kolegi z lokalnego sklepiku po odpowiedni klucz. Po drodze poinformował kolegów, że chyba coś wpadnie... Klema została dokręcona, za przysługę wynagrodziliśmy i obie strony były zadowolone.

To wydarzenie sprawiło, że Dawid już zawsze będzie przez nas nazywany eko-jeźdźcem, bo każdy dobry eko-jeździec "ściąga klemy i jedziemy" ;)

Do obozu dotarliśmy z nieco większym opóźnieniem, po tym, jak nie zauważyliśmy parkingu i przejechaliśmy wjazd - to tak żeby jeszcze weselej było. Nasz samochód ten wjazd przejechał, kierująca drugim autem Aga była zdecydowanie bardziej czujna.

Każdy kto był chociaż raz nocą w środku lasu dobrze wie, jaki jest klimat takiego miejsca. Jest magicznie i tajemniczo. Las wzbudza cały wachlarz emocji, od zachwytu  po lekki dreszcz na plecach. Bez latarki nie zobaczymy zupełnie nic. Tylko rozgwieżdżone niebo i księżyc rzuca nam swoje światło. Słychać każdą gałązkę, która się poruszy, każdy liść. Nie wiem, jak Wy, ale ja czuje się wtedy niczym Robin Hood z Sherwood.  Obóz opuściliśmy kilka minut po północy z sowim niedosytem. Zdecydowaliśmy się przespać kilka godzin i wrócić do obozu na poranny obchód o świcie.



 CDN.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz