piątek, 24 czerwca 2016

Nad Biebrzą, cz.5

WYPRAWA VII, "Nad Biebrzą", cz.5



V.

Dzisiejszy odcinek będzie miał swoje dwie główne bohaterki - "Mo" i "Szo".

Przedstawiam Wam Mo :)



A to jest Szo :)



Ale zacznijmy od początku...

Tradycyjnie już, jako że jesteśmy na Biebrzy, boćki na wybiegu. Tak sobie teraz myślę, iż wielka to szkoda, że nie policzyłam wszystkich bocianów, które mijałam, bo liczba ta mogłaby duże wrażenie na Was zrobić. Co się odwlecze, to nie uciecze, a więc spis "bocianiej ludności' popełnię przy okazji kolejnej wyprawy nad Biebrzę.





Ostatnim razem, kiedy się widzieliśmy pokazałam Wam żołny w Tykocinie. Z Tykocina skierowaliśmy się, poprzez Gugny, na Bagno Ławki - największy otwarty teren bagienny. Po drodze zatrzymaliśmy się w potencjalnie "dzięciolich miejscach", może jakiś białoszyi dzięcioł by się trafił?
Nie tym razem. Jak widzicie, pusto ;)



O! Są i Gugny. Malutka wioska pośród bagien w samym środku lasu.



Kiedy spojrzycie na zdjęcia, wydaje się tu być całkiem miło, i miło rzeczywiście było, bo widok przepiękny, do tego przelatujące kszyki (Gallinago gallinago), no bardzo przyjemnie. Tyle że, nie doceniliśmy przeciwnika i zanim doszliśmy na wieżę, nasi panowie umyli sobie nogi aż po same łydki. Brnęli jednak dalej, twardo, do celu.





Na pierwszy rzut oka suchą nogą człowieku przejdziesz, jednak pozory czasem mogą mylić.
Wyżymaliśmy nasze skarpetki na wieży i oddaliśmy się błogiemu lenistwu. Co rusz jednak bacznie rozglądając się, czy nic nie przelatuje i nie przebiega.




A w drodze powrotnej,  tym razem to ja zaliczyłam małe namaczanie :) Hmmm..., kiedy tak patrzę na to zdjęcie, to musiało mi to sprawić nie lada przyjemność ;)

(Fot. Dawid Kilon)



Szybka zmiana obuwia w samochodzie, wszystko co brudne i mokre oraz w bagnie wytaplane idzie do wora, i można jechać dalej. Mam nadzieję, że nasi Panowie nie obrażą się za to zdjęcie, ale stopy mają czyste, więc nie ma się  czego wstydzić.




Po drodze taki miły widok. Rozpoznajecie ten gatunek? Łopatowate skrzydła, białe od spodu, czarne na wierzchu, szeroka dłoń... już wiecie?


Brawo! Bardzo dobrze! To oczywiście czajki (Vanellus vanellus).

Powoli docieramy do celu, cały dzień na to czekaliśmy, nie tylko my, bowiem miejsce to jest zawsze oblegane przez ornitologów i miłośników ptaków z całej Europy. Punkt to na mapie niezwykły ze względu na swoją bioróżnorodność. Żerują tutaj łosia, rosną rzadkie roślin bagienne, spotkamy tu kulika wielkiego (Numenius arquata), kszyka (Gallinago gallinago), rycyka (Limosa limosa). Zobaczymy jak poluje orlik grubodzioby (Aquila clanga), sowa błotna (Asio flammeus) czy błotniak stawowy (Circus aeruginosus). Natkniemy się też na gatunek, który śmiało można określić mianem ptasiej wizytówki naszego kraju - wodniczkę (Acrocephalus paludicola), ang. aquatic warbler. Wodniczka jest jedynym gatunkiem globalnie zagrożonego ptaka śpiewającego, którego aż 1/4 populacji występuje w Polsce! Mamy się więc czym poszczycić, a przede wszystkim, o co zadbać! 
Tego wieczoru, mimo kilku godzin cierpliwego wyczekiwania, mogliśmy wodniczkę jedynie usłyszeć.






Naoglądaliśmy się za to pięknego zachodu słońca na bagnach i solidnie już zmęczeni, około godziny 22, dojechaliśmy w końcu na naszą kwaterę w Goniądzu. Jak widzicie wykorzystaliśmy pierwszy dzień pobytu na Biebrzy na maxa (5 części "Nad Biebrzą", które do tej pory przeczytaliście, relacjonuje wydarzenia z jednego tylko dnia).

Pani Zdzisława, nasza gospodyni, ciepło nas przywitała, a towarzyszył jej Pikuś. W Pikusiu zakochałam się od pierwszego wejrzenia.





Na kolacje zjedliśmy pyszna pomidorówkę autorstwa naszego Master Szefowej - Agi, zagryźliśmy domowej roboty ciastem i wznieśliśmy toast za zdrowie gospodyni. A tak na marginesie, gdybyście chcieli się kiedyś wybrać na Biebrzę, to polecam pokoje gościnne "Pod Płomykówką" u pani Zdzisi :) Skąd i dlaczego taka nazwa kwatery, już wkrótce się dowiecie.

Plan na kolejny dzień był bardzo ambitny, wstać o godzinie 3 nad ranem, aby zobaczyć łosie  jeszcze przed wschodem słońca. Niestety, z realizacją było nieco gorzej. Z porannej pobudki wyszła nam dobra godzina spania dłużej i wszystkie łosie - poza jednym bykiem, który pokazał nam swój zad, aby po chwili na swoich długich badylach pomaszerować w gęstwinę - zakończyły poranne żerowanie i udały się na odpoczynek. I tyle je widzieliśmy.




Na zdjęciach powyżej miejsca przy Carskiej Drodze, z których obserwowaliśmy tego koleżkę.

Wróciliśmy tam, gdzie po poprzednim wieczorze pozostał nam, tzw. wodniczkowy niedosyt. Najpierw trochę się snuliśmy po deskach pomostu, potem przyjęliśmy pozycję siedząco-wyczekującą, i przy okazji od razu wyszło na jaw, kto w tym gronie to słaba płeć. No kto?
Popatrzcie tylko na ostatnie zdjęcie :)






Ostatecznie zamiast wodniczki były... rokitniczki (Acrocephalus schoenobaenus). I oto mamy pierwszą z przedstawionych przeze mnie na wstępie bohaterek. To nasza "Szo" (taki mój skrót od "schoenobeanus"). Jeśli można wodniczkę pomylić z jakimkolwiek innym gatunkiem, to właśnie z rokitniczką, oczywiście wtedy kiedy ptaka tylko widzimy, bowiem śpiew jednego i drugiego gatunku nie pozostawia najmniejszych wątpliwości, kto jest kim? A wprawne oko na pewno gatunków tych nie pomyli.










Szo skupiła - a raczej skupił, bo to samiec - na sobie wzrok całej widowni. Śpiewał pięknie i, jak to zawsze mówi pan Benedykt, cytuję: "był przecudnej urody" :)

Rokitniczki zostały obfotografowane, więc nadszedł czas, aby jechać dalej w las :) W planach ponownie Gugny. Pod drodze zaliczyliśmy świergotka drzewnego (Anthus trivialis).




Czy ja ostatnio mówiłam, że tutaj było mokro? Naprawdę mokro to było dopiero dzisiaj, uwierzcie mi na słowo, że ta woda, którą widzicie, nie jest tylko na samej powierzchni. Woderów nie mieliśmy, a same kalosze mogłyby nie wystarczyć, więc rękawicy nie podjęliśmy. Choć w tym roku na Biebrzy było i tak stosunkowo sucho.



W samochód i jedziemy dalej. Po lewej żurawie (Grus grus), a z prawej strony... nagle wystartował dudek (Upupa epops), chyba jeden z najbardziej charakterystycznych ptaków, o jaskrawej barwie, z czubem przypominającym po rozłożeniu indiański pióropusz. Przeleciał nam przed maską i przez chwilę leciał za nami. Zdjęcia niestety brak, a więc tym razem musicie się zadowolić moim rysunkiem.


W realu był zdecydowanie ładniejszy ;)





A tutaj dostojne "grusy".


Przyznam otwarcie, że marzyła nam się na tym wyjeździe pliszka cytrynowa (Motacilla citroela). Wyczekane spotkanie z moją "Mo", czyli naszą drugą główną bohaterką  (tak ją ochrzciłam, to od Motacilla), było ogromnym powodem do radości. Przyjrzyjcie się Mo uważnie, czy można jej nie polubić?! Otóż, nie można :)







Krótko po spotkaniu z Mo, na naszej drodze pojawiała się inna pliszka - pliszka żółta (Motacilla flava).




Oj, zażółciło się dokoła, zażółciło!
Pliszkowate to przemiła rodziny,  zresztą wspomniany wcześniej świergotek również do tej familii należy.

Jeszcze szybkie luknięcie na lewo, na prawo... na lewo Cygnus olor (łabędź niemy), a na prawo krówki się pasą. Ciężko będzie stąd odjeżdżać... 





CDN.













Brak komentarzy:

Prześlij komentarz